Odkąd pamiętam, moje życie było pełne wrażeń i to kolorowych. Zawdzięczam to moim kochanym rodzicom, z których ojciec dostarczał przygód, a mama kolorów. W technikum leśnym ojciec przystał do opozycyjnej organizacji „Zemsta lasu” i w czasie praktyk walczył z urzędnikami „bezpieki” wylewając na nich gorącą zupę z warownego zamku. Przywódcy poszli siedzieć, a tata dostał wilczy bilet – brak możliwości nauki czy podjęcia pracy.
W latach pięćdziesiątych wystartował dla rozrywki w regionalnych zawodach lekkoatletycznych i zwyciężył we wszystkich konkurencjach prócz pchnięcia kulą. Tak rozpoczęła się jego sportowa przygoda; wychował wielu wybitnych sportowców (E. Czernik i inni), chętnie zabierał mnie wtedy na obozy sportowe. Kiedy miałem 8 lat przeprowadziliśmy się na wieś do chaty (z klepiskiem zamiast podłogi), naprzeciwko której ojciec upatrzył sobie łąkę, na której miał powstać obiekt jego marzeń – ośrodek sportowy pięcioboju nowoczesnego. I choć jedni kręcili głową, a inni się w nią pukali, znalazł ludzi, których zaraził swoją szaloną wizją i ośrodek powstał w zawrotnym tempie, jako najnowocześniejszy w Europie. Jako że ojciec realizował się w swoich wizjonerskich przedsięwzięciach, trud wychowania dzieci spadł na mamę, która uczyniła wszystko, by nasze dzieciństwo upłynęło szczęśliwie i beztrosko. A że zabrakło nam męskiej ręki ojcowskiej (choć czasami odczuwaliśmy ją i to ciężko), wyrastaliśmy na zadowolonych z siebie urwisów (gagatków) zaprawionych w rozśmieszaniu lub też zastraszaniu spokojnych obywateli. Mama odziedziczyła po babci niezwykły spokój i ufność, że jej dzieciom nic złego się stać nie może – co uratowało ją zapewne od przedwczesnej siwizny.
LO nr 7 w Zielonej Górze ukończyłem z trudem i to nie tyle cudem, co dzięki dobremu imieniu ojca, które naraziłem na szwank swoimi wyczynami, a które wzbudzały podziw rówieśników. Zdałem na studia AWF do Poznania na obiecująco brzmiący kierunek Turystyki i Rekreacji, lecz rozczarowany sztywną atmosferą studiów w tamtych latach komuny, rozrabiałem już na praktyce. Z okazji 35-lecia PRL-u w ramach praktyki zorganizowano nam występ na stadionie 1000-lecia w Warszawie. Przez kilka tygodni mieliśmy ćwiczyć układ sportowo – taneczny do melodii, której słuchając po raz n-ty miałem dość już pierwszego dnia. Zgoliłem się na kolano zostawiając jedynie kępkę włosów, którą postawiłem sobie wodą z cukrem na kształt korony, dając wyraz swojej patriotycznej postawie jako „orzeł w koronie”. Impreza miała być z udziałem władz i transmitowana przez TV, więc wyleciałem z hukiem. Odbiłem to sobie m.in. zjadając darmowy obiad w barze, gdzie zlękniona kasjerka na mój widok ratowała się ucieczką nie dając mi szansy uiszczenia opłaty (w tamtych latach punków nie widywało się nawet w TV).
Pod wpływem Witkacego, Stachury wyrastałem na młodego gniewnego, włócząc się na zlotach hippisowskich próbowałem narkotyków, na festiwalach jazzowych poznawałem śmietankę polskiej kontestacji. Wiedziałem jedno – że nie zgodzę się na tę beznadziejną szarzyznę, jaką oferowało życie porządnych obywateli. Rozczarowany narkotykami i światkiem artystycznym, zacząłem szukać ścieżki duchowej w religiach Wschodu. W efekcie z pieniędzy uzyskanych z uprawy pomidorów kupiłem bilet na samolot i poleciałem na trzy miesiące do Indii. Wyimaginowany obraz idyllicznej krainy mistyczno – sielankowej zaczął łamać się w konfrontacji z rzeczywistością ciemnoty, brudu, okrucieństwa i zachłanności Indii. Nie dawałem jednak za wygraną i wnioskując, że prawdziwi mistrzowie duchowi wynieśli się w góry uciekając przed cywilizacją, ruszyłem w Himalaje. Nie znajdując ich na szlaku turystycznym uznałem, że zapewne skryli się przed stonką turystyczną i znajdę ich tam gdzie turystom wstęp wzbroniony.
Pod osłoną nocy przedarłem się przez zieloną granicę wspinając się na Przełęcz Muktinath dzielącą Nepal od Mustang, gdzie śnieg zacierał moje ślady. Jerzy, który był już chrześcijaninem poinstruował mnie, że w razie tarapatów mam wzywać krew Jezusa – dał do podpisania list, w którym potwierdziłem, że wszelkimi sposobami próbował odwieść mnie od tego przedsięwzięcia i rozstaliśmy się. Spędziłem kilka trudnych dni w tej dzikiej skalistej krainie wśród ludzi, którzy nie znali języka angielskiego (niektórzy po raz pierwszy widzieli białego), krainie bez miejsc noclegowych, sklepów czy barów.
Pierwszy raz poczułem zapach śmierci, kiedy przyjęty pod dach młodych mężczyzn znających język angielski, obudziłem się słysząc odgłos bijatyki, która nasilała się i rozegrała w ciasnym ciemnym pokoju, gdzie mnie położono. Leżałem zesztywniały, pocąc się ze strachu w puchowym śpiworze i wspominając błysk w oczach moich gospodarzy, kiedy oglądali mój saksofon i walkmana (dla ludzi tam żyjących warte majątek) i oczyma wyobraźni widziałem dalszy rozwój akcji. Na tej ziemi byłem wyjęty spod prawa, gdyż sam je złamałem wkraczając do zakazanego dla turystów Mustangu. Gdybym zginął, nikt nie wiedziałby nawet gdzie mnie szukać. Walczyłem z pokusą, aby przedrzeć się przez walczących nad moją głową i uciec półnagi, zostawiając swój dobytek, ale ocalając życie. Po chwili walczący wynieśli się, po czym rano przepraszając mnie wskazali drogę do najznakomitszego w tamtych stronach klasztoru buddyjskiego. Ruszyłem wąską skalistą ścieżką. Mijając czasem karawany osłów, szedłem podekscytowany wizją oczekującej mnie uczty duchowej, na której poznam tajemnice życia i śmierci. Wczuwając się w rolę buddyjskiego mnicha – pielgrzyma (194 cm wzrostu, jasny blondyn, wielkie dziecko), ogoliłem głowę na łyso, zarzuciłem naszyjnik na szyję i zasuwałem boso; sceneria pełni księżyca nastrajała do mistycznych uniesień. Majestatyczny budynek klasztoru położony 5 000 m. n.p.m. ujrzałem po przebyciu 50 km z 30 – kilogramowym plecakiem wąską ścieżką (główna autostrada Mustangu). Zmęczenie, głód i chłód wieczora nieomal nie zwaliły mnie z nóg. W grupie ludzi, których spotkałem przed klasztorem nikt nie znał języka angielskiego, więc na migi poprosiłem o wodę, którą chciałem popić aspirynę. Kiedy wyjąłem z plecaka ampułkę z tabletkami, nie zdążyłem się uraczyć, gdyż otaczający mnie ludzie wyrwali mi ją z ręki, rozdzielając między siebie z dziką zachłannością. Zaprowadzono mnie do kuchni, w której zostałem pokazany potężnej kobiecie z wielką końską głową, która na mój widok zaczęła się śmiać złowieszczo szyderczym śmiechem.
Noc spędziłem w niegościnnym klasztorze na kamiennej ławie, a mój niespokojny sen przerywały odgłosy całonocnej libacji. Ciężko rozczarowany opuściłem klasztor o świcie, zaczynając tęsknić do pogardzonych dotąd przeze mnie dobrodziejstw cywilizacji. Znalazłem nocleg w skromnej chacie na skraju potężnego urwiska, gdzie przy ognisku grałem na saksofonie dla licznej gromadki dzieci gościnnych gospodarzy. Rano uraczyli mnie wielką michą grubej mąki zalanej gorącym mlekiem, co chcąc nie chcąc zmłóciłem, wiedząc że musi mi to wystarczyć do wieczora. Pod wieczór dotarłem do granicznej przełęczy Muktinath i padłem na cztery łapy z osłabienia spowodowanego rozwolnieniem. Było tak ostre, że nie mogłem utrzymać się na nogach; byłem zdumiony, gdyż pierwszy raz w moim życiu ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Wypróżniając się z częstotliwością karabinu maszynowego, zdesperowany próbowałem wszystkich znanych mi technik okultystycznych (medytacja, joga, odwoływanie się do nadświadomości itp.). Choć pracowałem ciężko i z wiarą w celu ujarzmienia mego ciała duchem, ze zdumieniem przekonałem się, że to nie działa. Przestraszony perspektywą spędzenia nocy w takim miejscu (5 000 m. n.p.m.) i takim stanie, zdecydowałem się na ostateczność. Zwróciłem się do Boga niechętnie i ociągając się, poprosiłem o pomoc. Choć nie poczułem wyraźnej zmiany, to jednak rozwolnienie zaczęło ustępować i o zmroku dotarłem do wioski nepalskiej.
Dwa tygodnie później opuściłem Himalaje i wylądowałem w New Dehli z zamiarem powrotu do kraju. Jadąc do Indii marzyłem o przygodach, podróży mojego życia – z Indii do Australii przez wszystkie kraje i wyspy po drodze, więc nie zrobiłem rezerwacji na powrót do ojczyzny samolotem. Gdy realia finansowo – paszportowe rozwiały moje złudzenia – poddałem się. Objuczony prezentami, udałem się na lotnisko aby dostać się na odchodzący co tydzień samolot do Warszawy. Zostałem na lotnisku – gdyż zabrakło dla mnie miejsca w samolocie – z plecakiem i torbami pełnymi pawich piór i innych podobnie bezużytecznych rzeczy. Ostatnie pieniądze zużyłem na prezenty, więc zaczęła się walka o przeżycie tygodnia bez kasy. Sprzedałem więc moje europejskie ciuchy i uczyłem się żyć – ograniczając potrzeby do minimum. Kiedy za tydzień sytuacja się powtórzyła i samolot do Polski odleciał beze mnie, byłem już tak zdesperowany, że sięgnąłem po Biblię. Miałem dość hałaśliwych, nachalnych hindusów i ich języka, więc Biblia którą zostawił mi Jurek była jedynym polskim akcentem jaki mi pozostał. Kiedy zacząłem ją czytać, okazała się być lekturą trudną i nudną.
Tymczasem zbliżała się wigilia, co jeszcze wzmogło moją tęsknotę za Polską. W mieście roiło się od naciągaczy, więc nie było w nim miejsca na bezinteresowną pomoc. Wtedy jacyś ludzie zaprosili mnie na darmową wigilię dla ubogich. Poszedłem i okazało się, że to chrześcijanie, młodzi ludzie którzy po poczęstunku zaczęli opowiadać o swojej wierze. Ich Jezus mnie nie obchodził. Nie mogłem jednak zrozumieć co robią w tym okropnym mieście, bo gdybym to ja miał trochę kasy – natychmiast wyjechałbym nad morze albo w góry, w każdym razie jak najdalej od tego molocha. Ich odpowiedź zrobiła na mnie wrażenie – pozostają w tym piekielnym mieście z miłości do ludzi, którzy w nim giną. Kilka dni później zmiłowano się nade mną – być może z powodu święta Bożego Narodzenia i znalazło się dla mnie miejsce w samolocie.
****
W marcu większość czasu spędziłem na szyszkach zrywając je jako „alpinista” na rzecz nadleśnictwa. Przywiązawszy asekurację do pnia, obrabiałem wierzchołki potężnych sosen w doborowym lesie nasiennym. Wielogodzinna praca w ciszy i samotność nastrajała do rozmyślań. Serdeczny przyjaciel zachorował nieuleczalnie i kiedy o tym myślałem, podjąłem decyzję, że uczynię co w mojej mocy aby mu pomóc. Zszedłem na ziemię i dotarłem do wszystkich ludzi, którzy szczycili się mieć moc nad chorobami. W końcu dotarłem do chrześcijan. Janeczka i Grażynka zrobiły na mnie wrażenie i czułem, że coś w tym było kiedy mówiły o Jezusie. Tydzień później powróciłem do Wrocławia zatrzymując się u Mariusza – kompana od szyszek, medytacji i marihuany. Kiedy okazało się, że Tomek z którym mieliśmy wspólnie pojechać w góry nie dotarł do Wrocławia, poczułem pustkę.
Był piątek i trafiła się niezła gratka. W sklepie w Oleśnicy pojawił się deficytowy towar – rowery. Życie znów nabrało sensu i kolorów – postanowiłem kupić sobie rower. Musiałem w tym celu wymienić DEM -y, więc ruszyliśmy z Mariuszem odwiedzając kolejnych koleżków, z których każdy miał być poważnie zainteresowany nabyciem waluty. Krążyliśmy po mieście cały dzień – bezskutecznie. Byłem zdruzgotany – dlaczego mimo najszczerszych wysiłków, nasze zabiegi okazały się tak bezowocne. Czułem się jak okręt, który ugrzązł na mieliźnie życia. Pustka i bezsensowność mojego życia uderzyły mnie bardziej niż kiedykolwiek. Jurek, a potem Grażyna zaprosili mnie na jakieś niedzielne spotkanie religijne, lecz czymże to było wobec pasji zdobycia roweru, która zaprzątała mnie całkowicie?
Było sobotnie popołudnie, kiedy w końcu sprzedałem walutę. Uczyniwszy to, postanowiłem wyjechać z Wrocławia i wrócić w poniedziałek do sklepu z rowerami, lekceważąc tym samym meeting chrześcijan. Zniechęcony perspektywą krążenia w tą i z powrotem, spytałem z głupia frant mamę Mariusza, czy w niedzielę sklepy są otwarte. Jednak usłyszałem zdumiewającą odpowiedź – tak, bowiem najbliższa niedziela jest handlową, z uwagi na zbliżające się święta wielkanocne. Postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: Kupić rower i wjechać nim na nabożeństwo. Na przeszkodzie stanęło zaproszenie na całonocną libację do Monaru, gdzie wśród oparów dymu z marihuany pojawił się zaskakujący akcent – występ nawiedzonego Jezusowego grajka z Anglii. W każdym razie, kiedy w niedzielny poranek zadzwonił budzik, oznajmując że trzeba wstać jeśli chcę zrealizować plan „podwójnej pieczeni” – zgasiłem go bez skrupułów, rezygnując z nabożeństwa i zadowoliwszy się wizją paru godzin snu więcej i kupnem roweru, poszedłem dalej spać. Zasnąłem. Kiedy obudziłem się rześki i wypoczęty, stwierdziłem ze zdumieniem, że minęło zaledwie kilka minut i że zdążę jeszcze na pociąg do Oleśnicy. Dziś wiem, że to modlitwy świętych sprawiły ten cud. Z niewielkim opóźnieniem dotarłem na swoim nowym rowerze na nabożeństwo. Rozejrzałem się po sali kinowej wypełnionej śpiewającymi entuzjastycznie ludźmi. Stwierdziwszy, że nieźle grają, zagłębiłem się w miękkim fotelu obok Jurka (który próbował mnie nawracać już w Himalajach) i …smacznie zasnąłem. Przespałem całe kazanie i obudziły mnie słowa żony pastora: „Jeśli nie obudziłeś się do życia z Jezusem, to dzisiaj jest na to czas!!”
Gdyby to wezwanie do pojednania się z Bogiem zostało uczynione innymi słowami, zapewne nie zrobiłoby na mnie wrażenia. Jednak kobieta, która je wypowiedziała nie mogła mnie widzieć, że spałem i czułem, że jest w tym Boża ręka. Jeszcze nie całkiem przekonany, że Jezus jest tym, czego szukam, postanowiłem spróbować – wyszedłem do przodu, aby powtórzyć słowa modlitwy, która miała zmienić moje życie. Po modlitwie podeszła do mnie podekscytowana Grażyna – choć nie podzielałem jej entuzjazmu, nie miałem zamiaru jej gasić. Nic nie odczułem, lecz jeszcze tego samego dnia kiedy wziąłem Biblię do ręki, przekonałem się, że coś się we mnie zmieniło, gdyż jej lektura wciągnęła mnie i okazała się atrakcyjną. Nie był to koniec zmian. Nawróciłem się 27 marca 1988 roku, zaś w kwietniu Bóg uzdrowił mnie z choroby, na którą cierpiałem od 1 stycznia. Zapalenie korzonków nerwowych było owocem hulaszczej nocy sylwestrowej. Lekarze stwierdzili, że nie da się tej choroby do końca wyleczyć. Jezus Chrystus miał jednak ostatnie słowo w tej sprawie i zostałem całkowicie i trwale uleczony, przez nałożenie rąk jego uczniów. Chwała Wszechmogącemu!!!
Parę tygodni później, stałem na peronie metra w Berlinie rozważając poważny dylemat – kupić bilet, czy jechać na gapę. Nie bez powodu uważałem się za mistrza w jeżdżeniu bez biletu. Na fali hippisowskiego buntu przeciwko komunie, opanowałem do perfekcji darmowe przejazdy MPK, PKP, PKS. Dysponowałem tak szerokim wachlarzem sposobów uniknięcia kontroli, że w ciągu długoletniej praktyki zdołałem wyszkolić naśladowców. Byłem z siebie dumny i kiedy Grażyna stwierdziła, że muszę porzucić mój „romantyczny” proceder, wyśmiałem ją. Zaraz potem zostałem dwukrotnie przyłapany bez biletów w sposób kompromitujący dla mnie. Teraz podjąłem decyzję, że pojadę na gapę, lecz na wszelki wypadek pomodliłem się prosząc Pana, aby dał mi znać jeśli to Jemu się nie podoba. Wsiadłem do pustawego wagonu berlińskiego metra i po chwili zaroiło się od kanarów, a drzwi zamknęły się za nimi. Moje włosy (dość bujne wtedy jeszcze) stanęły dęba i zrozpaczony widziałem oczyma wyobraźni moją deportację z Berlina (jako że nie miałem kasy na mandat). Czterech dorosłych facetów sprawdzało bilety wszystkim pasażerom w pustawym metrze, pomijając zupełnie stojącego pośrodku dryblasa. „Dobroć Boża prowadzi do upamiętania” – fakt, że Pan okazał mi miłosierdzie, wstrząsnął mną i moim stylem życia. Raz na zawsze rozstałem się z ulubioną formą przejazdu na gapę.
*****
Piękny wiosenny dzień na wsi. Mój brat i dziewczyny siedzą w starej bryczce przypalając dżejta z marihuaną. Odruchowo wyciągnąłem rękę po skręta, lecz mój młodszy braciszek podaje go siedzącej obok niego dziewczynie. Chcę zapalić po niej, jednak z uśmiechem podaje go dalej. Cóż za bezczelność tak mnie potraktować, mnie który własnymi rękoma doglądałem marihuany wyhodowanej z najlepszych nasion otrzymanych od przyjaciela. Tak bym wcześniej odebrał tą sytuację, lecz w moim wnętrzu coś się zmieniło i uznałem to za wolę Nieba. Zaniechałem więc eksperymentów z rozlicznymi narkotykami, w których tak lubowałem się do tej pory”.
„Jeśli ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem; stare przeminęło oto i wszystko staje się nowe”.
Długowłosy awanturnik, szalony hipis włóczący się z nieodłączną trąbką, szokujący z upodobaniem porządnych obywateli swoją ekstrawagancją, nie bojący się ni Boga, ni ludzi, zmienił się w łysiejącego gentlemana, któremu nawet garnitur nie straszny. Wcześniej gardziłem instytucją małżeństwa, dziś wierzę w nią gorąco i moja wiara rośnie dynamicznie odkąd poślubiłem Kasię. Mamy dwie śliczne córeczki: Justynkę i Gosię. Traktujemy rodzinę i małżeństwo jak najbardziej ekscytujące wyzwanie i rzecz świętą. Kiedyś grywałem na saksofonie w pociągu, w górach (Himalajach), w podziemiach i klubach jazzowych, dziś grywam na nabożeństwach uwielbiających Jezusa. Jako chłopiec pasłem trzodę setki owiec mojego ojca, dziś jestem pastorem dla około setki drogocennych mężczyzn, kobiet i dzieci, wspaniałych owieczek Niebiańskiego Ojca.
Marek Majewski
Autor powyższego tekstu mieszka w Zielonej Górze, gdzie jest pastorem kościoła o nazwie